Klątwa Atlantydów: Król Królów i Zapowiedź Wojny
Król Atlantydy, dręczony wyrzutami sumienia po ataku demonicznych pająków, staje się przed widmem wojny z Lilith. Mobilizuje armię, aby ocalić królestwo.
Bezsenność dopadła samego Augustusa, wielkiego króla królów. Po kilkugodzinnej walce z powracającymi koszmarami, w których główną rolę odgrywały ogromne pająki, postanowił w końcu opuścić swoją alkowę.
Cicho wymknął się z sypialni, starając się nie obudzić królowej, której w końcu udało się zasnąć. Przemknął na korytarz, stając chwilę na zimnej marmurowej posadzce.
Chłód podłogi przyjemnie gasił gorączkę jego ciała. Chętnie położyłby się na niej, przylegając całym ciałem, lecz nie pozwalała mu na to godność króla.
W milczeniu przeszedł długi korytarz, skąpany w słabym blasku kryształowych żyrandoli, starając się nie myśleć ani o utraconym synu, ani o córce, która każdego dnia narażała własne życie w walce z demonami, ani tym bardziej o pająkach.
Gdy szedł przed siebie, z myślami skłębionymi w głowie niczym pierze upchane w puchową kołdrę, zrozumiał, jak blisko było niebezpieczeństwo i jak przez swoją pychę mogli stracić ten wspaniały raj.
Wspaniały pałac, w którym mieszkał, zaprojektowany jako niezdobyta forteca i wzmocniony zaklęciami ochronnymi stworzonymi przez najznakomitszych magów, wydawał się jedynym miejscem, które mogło ich ocalić. Niestety, jego rozmiary nie wystarczały, aby pomieścić wszystkich poddanych.
Stolica, otoczona barierą ochronną stworzoną przez same Moce, emanowała tak potężnym poczuciem bezpieczeństwa, że uśpiła czujność zarówno wybrańców, żołnierzy, jak i samego króla.
Oddział herosów, zamiast polegać na zdrowym rozsądku i żołnierskim doświadczeniu, zbytnio zaufał cudom techniki i magicznym arkanom. Jako król powinien był to przewidzieć.
Mógł naciskać na Odyna, by przysłał tu więcej oddziałów.
Już tego dnia, gdy Ares odkrył zwłoki marynarzy, powinien wydać rozkaz przeszukania miasta, podziemnych labiryntów oraz sprawdzenia najgłębszych jaskiń, aby upewnić się, że w odległych zakamarkach, w zapomnianej części miasta, nie czai się mrok.
Jak naiwny głupiec, jak dziecko, dał się uśpić i podejść. Tyle szczęścia i nieszczęścia spadło na jego barki w zaledwie kilka dni. Jęknął ciężko, zaciskając pięści. Nie mógł się poddać.
Królestwo go potrzebuje. Żona go potrzebuje. Córka go potrzebuje. Poddani wierzyli w niego i w jego siłę. Nie wolno mu ich zawieść.
Wyszedł ze skrzydła królewskiego i ruszył krużgankiem w stronę głównej części pałacu. Wszedł do ogrodu, pogrążonego w letargu, gdzie powietrze wypełniał słodki aromat róż i brzoskwini.
Odetchnął głęboko. Nad jego głową rozkładały się, niczym różowe parasole, okazałe korony kwitnących migdałowców.
Szum dochodzący z pobliskiej sadzawki cudownie koił jego nerwy. Zatrzymał się na chwilę, a wzrok utopił w ciemnościach. Ponad złotymi kopułami skrzyło się rozgwieżdżone niebo.
Noc była ciepła i spokojna, a powietrze niosło ze sobą zapach nadchodzącego lata. Wiedział, że ta idylla to tylko chwilowa iluzja.
Gdzieś w mrokach, tuż pod powierzchnią, ukrywało się pradawne zło – potężne i mroczne, niczym z odmętów najniższego piekła, czarna esencja zła.
Zło, które dotąd kumulowało się w ukryciu, teraz wypełzało przez wszelkie szczeliny, pragnąc jednego: całkowitego unicestwienia. Unicestwienia świata, wybrańców i ludzi.
Westchnął ciężko, przegarniając palcami gęstą czuprynę srebrzystych włosów. W sercu czuł dziwny, paraliżujący lęk. Odpędził tę myśl i ruszył w stronę biblioteki.
Uchylił lekko drzwi i wniknął przez powstałą szczelinę. Całkowicie zatracił się we własnych myślach. W jego umyśle układały się mapy królestwa, całego świata, a także pojedynczych miast i państw.
Obrazował sobie to, co było widoczne z góry, oraz to, co spoczywało głęboko w podziemiach.
Podszedł do jednego z regałów i spojrzał na wysokie, sięgające sufitu półki, wypełnione po brzegi książkami. Jego wzrok prześlizgnął się po ich grzbietach.
Szukał inspiracji, pragnąc znaleźć punkt zaczepienia, oświecenie – czegokolwiek, co mogłoby go zaprowadzić do genialnego pomysłu, jak ochronić świat, kraj, stolicę, żonę i jedyne dziecko, które wciąż mu pozostało.
Gdy pierwsze promienie słońca ozłocą kryształowe ulice, miasto znów się obudzi – prężne i piękne. Augustus, jako ich władca, będzie musiał wezwać swoich poddanych, uspokoić ich oraz zapewnić o bezpieczeństwie, przywracając im poczucie stabilności.
Jego uwagę przykuł tom oprawiony w barwioną, błękitną skórę. Ostrożnie go wysunął.
— Walkirie, Alatumrii – Wybrańcy. Historia jednego legionu — przeczytał na głos, otwierając książkę.
Na pierwszej stronie dostrzegł czekoladowy odcisk dziecięcego palca. Wciąż był wyraźny, jakby ktoś zostawił go zaledwie wczoraj, mimo że od tamtej chwili minęło już ponad dwanaście lat.
— Diana. Moja najdroższa córeczka — wydusił z siebie łamanym głosem, ckliwie przesuwając dłonią po odcisku.
Głos uwiązł mu w krtani, a dłonie zaczęły drżeć. Z hukiem zamknął księgę, przycisnął ją mocno do serca i otarł ukradkiem łzy.
Przed oczami stanął mu obraz małej arcyksiężnej, jak żywej – jej nachmurzone spojrzenie i szeroki uśmiech, gdy po raz pierwszy przeczytał jej legendę o walkiriach.
Czy gdyby nigdy nie opowiadał jej baśni o odważnych wojownikach, którzy chronili świat przed złem, pozostałaby w pałacu? Nigdy nie zapragnęłaby zostać walkirią ani nie trafiłaby do akademii.
— To bez znaczenia — jęknął.
Świadomość nie miała znaczenia dla Mocy. Dzieci Mocy, spadkobiercy niebiańskich wojowników, po prostu się rodziły. Status majątkowy, rasa czy poziom świadomości nie były istotne.
Liczyła się jedynie krew Atlantydów. Naznaczone znamieniem, obdarzone potężną mocą i darami, trafiały do akademii, gdzie po długich latach treningu stawały się herosami.
Hartowane jak stal, ćwiczone jak żołnierze, wykształcone jak magowie, miały stawać do walki ze złem. Czy mógł się sprzeciwić? Przeciwstawić Mocom? Wypowiedzieć wojnę wybrańcom?
Zamyślił się, spoglądając na swoje, wciąż silne, pokryte głębokimi bliznami dłonie. Prawda była bardziej skomplikowana i brutalna.
Dziecko naznaczone przez Moce, pozbawione odpowiedniego szkolenia, stawało się demonem — bezwzględną machiną zdolną do zabijania bez skrupułów, z krwiożerczą pasją, jak mroczni.
A szaleństwo, które prędzej czy później i tak by się pojawiło, odebrałoby wybrańcowi resztki ludzkiej duszy. Nie miał wyboru. Nikt z nich nie miał.
Taką cenę musieli zapłacić za spokój i potęgę, którą im ofiarowano. Znamię oznaczało nie tylko moc, ale także rozstanie i życie z dala od ukochanego dziecka.
Brak kontaktu, niemożność obserwowania, jak dorasta, jak uczy się fechtunku, jak po raz pierwszy się zakochuje – to wszystko ciążyło mu na sercu. Do jego uszu dotarł odgłos zamaszystych, ciężkich kroków.
Ktoś biegł korytarzem, a może maszerował. Dreszcze przebiegły jego ciało niczym mroźny bicz, a włosy zjeżyły się na karku. Ostatni posłaniec przyniósł mu wieści o śmierci syna.
Zastygł w bezruchu. Huk obcasów uderzających o posadzkę roznosił się głuchym echem po uśpionym pałacu. Z każdym uderzeniem jego serce biło coraz szybciej, a krew zmroziła mu się w żyłach.
Nie minęła chwila, gdy z impetem otworzyły się drzwi. Do środka wpadł, zdyszany, strażnik. Wzrokiem pełnym obłędu i przerażenia odszukał króla, upadł na kolana, łapczywie chwytając powietrze.
— Najjaśniejszy Panie, wojna! — zagrzmiał złowieszczo.
W uszach króla zadudniło, a przed oczami nagle pociemniało. Serce zabiło mu mocniej. To nie śmierć, to tylko zła wiadomość.
— Moja córka żyje — pomyślał z ulgą.
Milczący i oszołomiony wpatrywał się w strażnika. Wielki ciężar spadł z jego barków, a on poczuł nagły przypływ siły i mocy. Znów był sobą — królem królów, panem świata, władcą Atlantydy.
Nieugiętym, odważnym i pewnym siebie.
— Królu, przybył posłaniec z Teotihuacan. Armia wybrańców odpiera atak mrocznych. Pod murami Titiakos toczą się zażarte walki. Atke jest oblężone. Błagają o wsparcie.
— Atke? — powtórzył mechanicznie król, wpatrując się w tom, który wciąż trzymał przyciśnięty do piersi. — A wojsko wybrańców?
— Mistrz Odyn robi, co może, panie. Oddziały są przerzucane z jednego końca królestwa na drugi, ale mroczna armia jest zbyt liczna…
— Gdzie ten posłaniec? — przerwał mu w połowie. — Dawać posłańca! Bij na alarm! Wołaj generałów!
— Tak, jaśnie panie. — Mężczyzna skłonił się w pas, a następnie, rozjeżdżając się na posadzce niczym młody źrebak, ruszył biegiem w kierunku drzwi. — Dawać posłańca! Król wzywa! Bij na alarm! — Augustus usłyszał zza drzwi.
Znów został sam. Spojrzał na księgę, otworzył ją jeszcze raz i z uczuciem ucałował czekoladowy odcisk.
— Moja mała Di. Razem pokonamy to plugastwo. Ocalimy nasze królestwo — westchnął ciężko.
Odłożył księgę na miejsce, rzucił przelotne spojrzenie w stronę wysokiego okna i ruszył w kierunku sali tronowej.
c.d.n
Klątwa Atlantydów