Klątwa Atlantydów: Feniks w Mohendżo Daro
Feniks znów uderzył! Na rozkaz Anchnatona, w mrokach nocy, wkracza w ciemności… Mohendżo Daro staje w obliczu nieuniknionego. Czy podzieli los Heliopolis?
— Zabij ich wszystkich! — syczał Achnaton, spoglądając na Feniks zakrwawionymi od łez oczami. — Zabij! Niech zginą! — Miotał się w szaleńczym amoku, raz po raz obejmując głowę i rwąc włosy. — Zabij! — Chwycił ją w ramiona, wpatrując się w jej martwe oczy. — Mój kochany Nechbet, ubity jak świnia! — wył, opadając na kolana.
— Pierworodny — uniosła jego brodę, patrząc mu w oczy.
— Rozpłatany jak świnia — łkał. — Tylko głowa pozostała po nim! Tylko dwoje cudnych oczu na pamiątkę!
Ponownie rzucił się na nią. Feniks odepchnęła go i poprawiła starannie mankiet sukni.
— Zabiję ich — oznajmiła, spoglądając na wampira. Oczy Achnatona znów rozbłysły nadzieją. — Będą konać w męczarniach.
— Dowiedz się, kto to zrobił! — rozkazał mechanicznie. — Sam go zabiję, ale zanim to nastąpi, dokonam bolesnej, długiej zemsty. Najpierw zajmę się jego najbliższymi, wyrżnę ich jednego po drugim, a na końcu wezmę się za niego.
— Jak rozkażesz, panie — odpowiedziała Feniks, skłaniając się nisko, po czym zniknęła za płachtą materiału.
Feniks nie musiała długo czekać na wieści. Jej szpiedzy byli niezwykle skrupulatni, podczas gdy młode walkirie, naiwne i zbyt pewne siebie, nawet nie próbowały ukrywać swoich zbrodni. Koło wieczora poczłapała w stronę namiotu Achnatona, aby złożyć mu szczegółową relację.
Wampir słuchał, wpatrując się w podłogę i milczał. Gdy skończyła mówić, spojrzał na nią zimnym jak arktyczny lód wzrokiem.
— Córka króla Atlantydy?
Feniks jedynie kiwnęła głową.
— Czy arcyksiążę Atlantydy nie przebywa teraz w Mohendżo-Daro?
— Tak, panie. Zaręcza się.
— Zniszcz ich.
— Jak rozkażesz, panie. — Skłoniła się nisko. — Do wschodu słońca nie będzie po nich śladu.
— Feniks…
— Tak, panie.
— Zostaw też tej larwie wiadomość, żeby wiedziała za co.
— Tak, panie.
Pod osłoną nocy podczołgali się pod mury Mohendżo-Daro, zbliżając się do nich tak blisko, jak to tylko było możliwe.
Po drugiej stronie murów wznosiły się wysokie, strzeliste szklane budynki uśpionego miasta, którego ulice i skwerki rozświetlał blask kryształowych latarni oraz solarnych chodników.
Co jakiś czas na murach pojawiała się głowa strażnika, który latarnią rzucał w głąb muru słaby snop światła, czujnie się rozglądając.
Na zachodzie niebo skrzyło się od gwiazd, a od południa, tam gdzie rozciągało się pasmo starego boru, zbliżała się w kierunku miasta gęsta, zielona mgła. Nie była to zwykła mgła, lecz magiczna.
Przepełniona mroczną magią, skrywała w swych odmętach straszliwą truciznę. Mgła uśmiercała wszystko, czego dotknęła.
Zaś na skraju lasu, osnuta ciemną peleryną, stała postać z rękami uniesionymi ku niebu. To była Feniks.
Kreśliła w powietrzu znaki pochodzące z mrocznej magii, które wzmacniały i tworzyły mgłę. Trująca chmura sunęła cicho, ale szybko. W kilka chwil zajęła okoliczne pola, paląc i niszcząc zboża oraz trawy. Małe gryzonie, owady oraz wszystko, co skrywało się w wysokich łanach, umierało w męczarniach, porażone trującym oparami.
Niczym rozpędzony buldożer niosła śmierć i zniszczenie, nie pozostawiając nic prócz spalonej, wyjałowionej ziemi. Jeden z trolli, który właśnie malował krwawe runy na murach, mające złamać zaklęcia chroniące miasto, przez nieuwagę wdepnął w zbliżającą się mgłę.
Zastygł w jednej chwili, oczy wyszły mu z orbit, a z pyska trysnęła piana zmieszana z posoką. Z gębą wykrzywioną w bólu nagle stanął w płomieniach, znikając na zawsze z tego świata.
Feniks stała dumnie, a na jej ciele połyskiwały mroczne runy. Jej oczy płonęły, wypełnione magią.
Zakasała rękawy peleryny i machając mocno rękami, tworzyła coraz gęstsze pokłady trującej mgły. Nagle iskrząca aura rozprysła się ponad miastem niczym jaśniejąca kopuła, po czym pękła jak bańka mydlana, wydając z siebie jedynie ciche „puf”.
Trująca mgła wdarła się do miasta niczym rozjuszona bestia. Położyła się po ulicach, wypełniając każdą wolną przestrzeń.
Wnikała przez okna i drzwi, przenikała podłogi oraz ściany, wciskając się w najdrobniejsze szczeliny, sącząc się jak jad do każdego domu, pokoju, sypialni. Nie zostawiła niczego ani nikogo przy życiu.
Każda istota żywa, czy to zwierzę, owad, czy człowiek, ginęła w kilka sekund, gdy tylko dotknęła trującej chmury.
Po godzinie miasto tonęło w gęstej mgle, niczym w kipiącym wywarze.
Zanim słońce ponownie wzeszło na horyzoncie, panowała tam cisza i spokój. Poza kryształowymi murami i tumanami kurzu nie pozostało nic.
Feniks, upewniwszy się, że nikt nie ocalał, ponownie przemaszerowała ulicami martwego miasta, z dumą podziwiając swoje dzieło. Zgodnie z rozkazem nie zapomniała również o wiadomości.
Odszukała martwe ciało arcyksięcia, które spoczywało na atłasowym łożu w jednej z królewskich komnat. Książę był martwy, a jego ciało, wygięte w nienaturalnej pozie, zdradzało, jak wielki ból musiał znosić przed śmiercią.
Przez chwilę mu się przyglądała, a potem wskoczyła na łoże i pochyliła się nad bladą, wykrzywioną bólem twarzą arcyksięcia. Jednym szarpnięciem rozerwała mu szatę na piersi i wypaliła na niej napis: „Nechbet”.
Zeskoczyła z łoża i wyszła.
c.d.n.
Klątwa Atlantydów