Klątwa Atlantydów – Arachna, Śmierć pradawnej bogini
Arachna nawet nie przypuszczała, że przez zwykły przypadek stanie się cenny trofeum dla początkującego Herosa. Kto wygra ten pojedynek: prastara bogini, czy młody, niedoświadczony wybraniec?
Arachna właśnie owijała kolejne ciało w kokon, gdy nagle niebo rozwarło się, a z jego gardzieli wypadło coś świetlistego. Dziwna, gorejąca kometa runęła wprost na barki demona, przygwożdżając go do ziemi.
Świecące paskudztwo zeskoczyło z jej pleców i z zapałem stanęło obok, wymachując ostrym jak szpikulec mieczem.
— Ktoś ty? — zapytał demon, zduszonym, chrapliwym głosem, obracając głowę o sto osiemdziesiąt stopni.
Drobne, liczne oczka pająka nie potrafiły uchwycić całości obrazu. Dostrzegały jedynie fragmenty. Dodatkowo obcy dziwnie pachniał — nie był to zapach człowieka, wybrańca ani demona, a jego ciało emanowało potężną mocą, równą anielskiej.
Pająk obrócił się w stronę lśniącego rycerza, rozprostowując chitynowe odnóża. Arachna wydawała się teraz większa, niż była w rzeczywistości.
— Czego chcesz? — szeptała, starannie literując każde słowo.
Anielski pomiot jedynie machał mieczem, rozbłyskując jaskrawą aurą na boki i rozglądając się, jakby czegoś szukał. Nagle się zatrzymał, groźnie przechylił głowę i wycelował w jej stronę lśniącym ostrzem.
— Czym ty jesteś? — wysyczał ozięble, wybałuszając oczy.
— Jam jest Arachna, bogini śmierci — odparła dumnie, prostując odnóża, gotowa do skoku. — Matka wszystkich pajęczych demonów.
— Jakie to przewidywalne — skomentował istota, przesuwając palcem po czole. — Czy wszystkie demony muszą obwoływać się bogami śmierci? To takie trywialne i mało twórcze.
Arachna zaszeleściła wściekle. Ponownie obróciła ogromną głowę i zaczęła się skradać, gotowa do ataku.
— W dawnych czasach tacy jak ty…
— Tere fere. W dawnych czasach… — przedrzeźniała ją. — Skończ biadolić. Nie mam czasu na twoje opowieści. Co to za miejsce? Gdzie jestem?
— Ty bezczelny pomiocie!
Arachna ryknęła wściekle i rzuciła się na obcego. Jaśniejący anioł okazał się zaskakująco szybki i zwinny. Sprytnie przeskakiwał między jej odnóżami, doskonale unikając jej kłów. Jego ostry miecz bez trudu i wysiłku szarpał jej miękkie ciało.
Zdyszana i obolała Arachna zatrzymała się, wyprostowała odnóża i napięła owłosiony korpus. Zasyczała wściekle. Anioł nie wyglądał na zmęczonego ani zdyszanego. Jego moc huczała w głowie mrocznej bogini niczym metalowe serce dzwonu, uderzające rytmicznie o wieniec.
— Masz dość? — drwił z niej. — Zmęczyłaś się? Przytulić? Pogłaskać?
Jego twarz jaśniała w szerokim uśmiechu. Aura, niczym blask skrzydlatego, rozświetlała mroki zaułka, a jego miecz lśnił zadziornie. Arachna nagle poczuła obecność wybrańca.
Nie zdążyła go jeszcze zobaczyć, ale powietrze śmierdziało nim tak mocno, że mało nie zwymiotowała. Wibracje jego aury rozregulowały jej zmysły. Zakołysała się, spoglądając groźnie na podlotka.
— Wybraniec — zaklęła w myślach. — Masz szczęście, wymoczku. Dziś przeżyjesz.
Demon naprężył mięśnie i już miał skoczyć na szczyt budynku, gdy mała kopia herosa doskoczyła do niego jak wściekły ogar. Była natarczywa jak mucha i kąśliwa niczym osa.
Arachna usiłowała ją zwieść, przeskoczyć, ogłuszyć, ale ta podróbka anioła była uparta jak sami wybrańcy. Dźgała ją mieczem, szarpała jej odnóża i zgrabnie unikała ciosów. Nagle powietrze drgnęło.
Arachna się odwróciła. Tuż za nią stał wybraniec. Był ogromny niczym mityczny nefelim. W dłoni trzymał iskrzący groźnie miecz, a jego aura nagle rozbłysła jak poranne słońce.
Zaatakował po cichu, bez uprzedzenia i zbędnych pogadanek. Pierwsze, co zobaczyła, to złowieszczy błysk niebieskich oczu. Błysk ostrza przeciął mrok, a jego miecz rozbłysł tuż przed Arachną.
Alatumri wyskoczył z ciemności w całej swojej okazałości: umięśniony, wysoki, prężny, doskonały wojownik Mocy, zaprawiony w boju. Arachna wiedziała, że jest szybka i potężna, jednak dwóch mocarzy to było zbyt wiele, nawet dla niej.
Alatumri w ostatniej chwili odskoczył w bok, zrobił obrót, a ostrze jego miecza prześlizgnęło się po ciele demona, zostawiając długi, głęboki ślad. Zasyczała wściekle. Rozwścieczony demon obrócił głowę i splunął jadem prosto w wybrańca.
Alatumri odskoczył, a demon zaklął wściekle. Kwas rozprysnął się po marmurowej ścianie sąsiedniego budynku, a marmur natychmiast sczerniał. Mężczyzna zacisnął dłoń na rękojeści i ponownie zaatakował.
Tym razem już nie sam. Z przeciwnej strony zaułka ruszyła na nią miniaturowa wersja anioła. Nie ustępowała wybrańcowi nawet na krok, atakując wściekle i równie zajadle, jak heros.
Arachna wiedziała, że jeśli dalej będzie walczyć, zginie. Nie miała szans z jednym wybrańcem, a już na pewno nie z dwoma. Miała teraz dwa wyjścia: odciągnąć herosów od swojego gniazda albo wezwać na pomoc swoje dzieci. Były jednak sprawy ważniejsze niż jej życie. Gotowa była się poświęcić, jeśli była to cena za unicestwienie wybrańców. Jej liczna armia, gnieżdżąca się w ciemnych kanałach stolicy, była ważniejsza niż ona, ważniejsza niż jej istnienie.
Tymczasem napastnicy atakowali na zmianę, jakby porozumiewali się w myślach. Skrzętnie unikali ciosów demona, precyzyjnie łącząc swoje ataki i wspierając się nawzajem w walce. Byli jak jeden umysł i jedno ciało – idealny duet.
Arachna broniła się zajadle, dzielnie stawiając opór. Pierwszy cios zadał mizerny anioł, który wykorzystał jej chwilową dezorientację. Arachna zaryczała jak rozjuszona bestia i się zachwiała.
Obróciła się niezdarnie na sześciu sprawnych nogach i ujrzała przed sobą twarz alatumri. Wyglądał jak anioł śmierci. Zawarczała i ponownie plunęła jadem, trafiając między stopy mężczyzny. Wściekły heros wyszczerzył zęby.
— Pudło.
— Przeklęci wybrańcy, niech was piekło pochłonie — zacharczał demon.
Chciała uciec, kołysząc się jak łajba podczas sztormu i zaczęła się wycofywać w głąb zaułka. Pod stertą zepsutych koszy i śmieci kryła się spora dziura, prowadząca do kanałów, a stamtąd już prosto do jej legowiska. Musiała tylko do niej dotrzeć.
Od szczeliny dzieliło ją kilka kroków. Jeszcze chwila. Gdy tylko zniknie w odmętach wyrwy, nikt jej już nie zobaczy. Mogą ją wtedy ścigać w nieskończoność, przepadną w labiryncie korytarzy i tuneli, a gdy będą na skraju wycieńczenia, ona ich znajdzie i pożre.
Wybrańcy nie odpuszczali. Atakowali razem i naprzemiennie, uderzając raz z prawej, to znów z lewej, rąbiąc i kąsając ostrzem jej ciało. Lawirowali między jej odnóżami, podskakiwali, odbijali się od ścian i znów atakowali.
Arachna była już zmęczona, obolała i ciężko ranna. Ledwie łapała oddech. Z nadzieją w oczach spoglądała w kierunku sterty śmieci. Zacisnęła zęby i ruszyła. Nie zauważyła go.
Alatumri przeturlał się między jej odnóżami, a gdy znalazł się tuż pod jej miękkim odwłokiem, energicznie przesunął po nim ostrzem, wbijając miecz po samą rękojeść. Demon zawył przeraźliwie, a ściany okolicznych budynków zadrżały.
Niebo nagle pociemniało, by po chwili eksplodować ognistym światłem. Potężny podmuch magii zmiótł wybrańców z powierzchni. Ich ciała wystartowały z miejsca, niczym szmaciane lalki, odbijając się od ścian stojących budowli.
Ogromne cielsko demona runęło na ziemię, przypominając starą, zbutwiałą szmatę rozciągniętą na pół zaułka. Alatumri wstał, podniósł się i jęknął. Otrzepał zbroję z kurzu i pokuśtykał w stronę truchła.
Wielki demon, pani podziemia, pradawna matka, zgasła jak świeczka na wietrze. Bez łez. W ciszy. W ciemnym, mrocznym zaułku. Pokonana przez dwóch wybrańców.
— Co tu robisz, młoda walkirio? — Ares bystro spojrzał na dziewczynę, która usiłowała wstać o własnych siłach.
Wyprostowała się i jęknęła, odginając biodra do przodu. Zebrała swój oręż i zakołysała się na piętach, lekko się krzywiąc. Od tego uderzenia miała zbite całe ciało, a najbardziej tyłek.
— Do jasności! — pisnęła, radośnie podskakując. — Pokonałam prawdziwego demona. — Jej oczy błyszczały pełne dumy i ekstazy. — Dziewczyny zzielenieją z zazdrości, jak im opowiem. — Podbiegła do leżącego truchła i kucnęła nad nim.
Alatumri chwycił się za ramię i poderwał gwałtownie.
— Co tu robisz, kadecie? — zawarczał, wściekły, wbijając w nią surowe, mrożące krew spojrzenie. — Przysłał cię mistrz Odyn?
Dziewczyna spojrzała na niego zaskoczona, nachmurzyła się, a jej entuzjazm zgasł. Wyprostowała się i zmarszczyła brwi.
— Nie. Mistrz Odyn mnie nie przysłał. Trafiłam tu przez pomyłkę. — Zagryzła usta. — Jestem tu przypadkiem. Miałam trafić do Walhalli, ale coś poszło nie tak… — Zamyśliła się i spojrzała na alatumri. — Polowałeś na nią?
— Ładnie — syknął, drapiąc się po karku. — Tak — wydusił z siebie.
Nagle zbystrzał i ponownie spojrzał na dziewczynę.
— Jak to coś poszło nie tak? To miała być twoja próba?
— Nie. — Zmierzyła go dumnym, wyniosłym spojrzeniem. — Zapewne wiesz, co to za miasto i gdzie jest najbliższy portal? Muszę szybko dostać się do Walhalli.
— Jesteś w Atlantis, tu nie ma portalu.
— Atlantis? — powtórzyła, a jej oczy się zaszkliły. — To znaczy że jestem w domu? — szepnęła, spoglądając na niego bystro. — Jestem Diana. — Wyciągnęła rękę w jego stronę.
— Ares.
— Ares? — Jej oczy stały się ogromne. — Ten Ares? Ten, który wyzwał mistrza Terensa na pojedynek i pokonał stado trolli w pojedynkę? — Oczy Diany ponownie rozbłysły, przypominając oczy małego szczeniaka.
Ares zakasłał, przestępując z nogi na nogę i tylko przytaknął szybkim ruchem głowy. Czuł, jak jego twarz staje się purpurowa.
— Jak to dostałaś się tu przez pomyłkę? Jak właściwie się tu dostałaś?
— Kuszi miała mieć próbę talizmanu, bo jej dar milczał. — Dziewczyna zaczęła maszerować tam i z powrotem, machając przy tym rękami. — Coś jednak poszło nie tak — wbiła nagle w niego bystre spojrzenie — bo zamiast na Lwią Wyspę trafiłyśmy gdzieś na przygraniczne tereny Atke…
Ares zdębiał. Poczuł, jak serce uderza mu coraz mocniej, a fala gorąca rozlała się po jego ciele.
— Cudownie — wydusił z siebie, bo tylko na tyle było go teraz stać. Uśmiechnął się niepewnie. — Jak się tu dostałaś? W Atlantis nie ma…
— Właśnie, i tu jest najlepsze — pochyliła się w jego stronę i szepnęła — Kuszi potrafi otwierać portale. To jej dar. — Zaklaskała radośnie, a jej oczy rozbłysły.
— Czyli dar Kusz się aktywował?
— O tak, jest najwspanialszy.
Nagle zamilkła, a jej twarz spochmurniała. Dwoje zielonych, bystrych oczu wbijało się w niego niczym harpuny. Pyzata, rumiana twarzyczka przesłoniła mu cały widok. Pachniała miodem i fiołkami.
Aureola złotych loków roziskrzyła się wokół niej. Czuł, jak słabnie. Pot niespodziewanie oblał jego czoło. Krew buchnęła w jego żyłach niczym żywy ogień. Serce kołatało jak szalone. Po raz pierwszy czuł się niezręcznie i błogo.
Przełknął głośno ślinę, starając się zapanować nad tym szaleństwem, ponownie spojrzał na resztki demona. Arachna miała coś na czole. Jakiś symbol, magiczną runę. Minął Dianę i podszedł do demona.
Bez słowa obejrzał łeb mrocznej istoty bardzo starannie. Nawet nie słuchał tego, co mówiła do niego młoda walkiria, której usta zdawały się w ogóle nie zamykać. Spojrzał na nią i zmrużył oczy.
Diana za to chodziła wokół niego, wyginając nerwowo palce i machając rękami, wciąż o coś dopytała.
— To jakiś znak. — Ponownie spojrzał na wypalony symbol. — Wygląda jak runa. — Pospiesznie wygrzebał z kieszeni kryształ. — Lumina — szepnął.
Kamień rozbłysł jaskrawym, niebieskim światłem. Ares przysunął kryształ bliżej, obracając ku sobie łeb Arachny i dokładnie przyjrzał się dziwnej runie.
— To mroczna runa. Kiedyś używali ich czarno magowie, żeby wzmocnić moc demona — wyszeptał.
— Czy ty mnie słuchasz?! — Diana szarpnęła go za zbroję i zajrzała mu głęboko w oczy. On tylko zamrugał zaskoczony. — Na granicy Atke zbiera się cała armia mrocznych. Przełażą tunelami, gdzie chcą. Aresie, grozi nam wojna, jakiej ten świat nie widział.
— Jak to?! — Zerwał się na równe nogi.
— Tak to. — Wyprostowała się i otrzepała dłonie z niewidzialnego kurzu. — Dlatego muszę dostać się do Walhalli.
c.d.n.
Klątwa Atlantydów