Klątwa Atlantydy Mot, Upadek mrocznych – Bitwa o Dwarkę
Mot, bóg śmierci, wraz ze swoją armią atakuje Dwarkę. Po zwycięstwie pod Heliopolis mroczna armia nie zamierza zwalniać tempa. Czy Dwarka podzieli los Heliopolis, czy może ocaleje jak Delfy?
Wrogowie pojawiają się nagle, niczym cienie – nierealni, prawie nienamacalni, jednakowi, bez twarzy i znaczenia. Zabijasz ich jednego po drugim, a oni, jakby się klonowali, wyłaniają się z zaułków, ciemnych kątów ulic, piwnic strzelistych domów, zalewając cię kolejną falą, aż po łokcie.
Siepiesz ich mieczem, jak zabijają ich twoi towarzysze. Kąsasz jak wściekła bestia, a oni napierają na ciebie niczym bezmyślne kukły, nieustannie. Mot stał na środku zabytkowego placu Dwarki, przyozdobionego kolorowymi kwiatami, lampionami i grubo ścielącym się trupem.
Jego czoło i włosy były czerwone od krwi. Oczy płonęły mu wściekle, żądzą mordu, a zakrzywione, niczym orli szpon, ostrze miecza połyskiwało krwawą purpurą. Od wieków nie czuł się lepiej.
On, bóg wojny i zniszczenia, namiestnik śmierci, pan podziemi, w końcu odzyskał swój animusz. Widział ich bezradne, mozolne ruchy, którymi próbowali go unicestwić – ich mieczyki przypominały dziecięce zabawki, a on drwił z nich, z całej mocy swojej mrocznej duszy.
Czekał na wybrańców. Nagle mury miasta roziskrzyły się niczym tęczowa aura. Już przybyli. W końcu ci godni jego miecza. Herosi, naznaczeni. Wybrańcy. Ich wykute w marmurze, idealne twarze ściągnięte w skupieniu przyglądały się potędze mrocznych, która niczym rozjuszona fala tsunami zalewała wysokie mury miasta.
Pierwsi ruszyli łucznicy. Wspinali się na koronę murów, z wypiętą piersią napięli łuki. Grad ognistych strzał zasypał mrocznych. Padali na ziemię, niczym rażeni prądem. Lecz cóż znaczyło kilka, a nawet sto padłych w obliczu tysiąca rozwścieczonych hord mrocznych?
Mot uniósł swój zakrwawiony miecz ku niebu i ryknął z całych sił:
— Atak!
Armia ruszyła, niczym mroczna fala, zalewając kolejne stopnie murów. Część z nich padła, część schroniła się pod rozłożystymi tarczami, inni zaś szli niestrudzeni. Wspinali się na mury, niczym szarańcza, z groźnym okrzykiem na ustach, parli do przodu, niewzruszeni.
Stosy martwego truchła rosły, sięgając już murów, ułatwiając kolejnym wspinaczkę.
— Czarnomagowie! — ryknął Mot ponownie, wymachując mieczem.
Stojące w bocznych liniach mroczne postacie, okryte czarnymi, wełnianymi płaszczami, jak jeden uniosły ręce ku niebu. Ich ciała pokryte były mrocznymi runami w kolorze krwi.
Czarna aura, niczym burzowa chmura, z ogromną prędkością roztoczyła się tuż nad polem bitwy, skrywając wszystko w mroku. Trujący smog ruszył w stronę murów. Wił się po ziemi, niczym wąż.
Kołtunił, syczał i charczał. Płożył się, podbijał ku niebu i opadał w skłębionej formie. Wspinał się po gładkich murach bez trudu, sunąc ku miastu. Nagle potężny błysk jasnego światła rozerwał powietrze.
Silny podmuch północnego wiatru podbił czarny tuman, rozrywając go na drobne kawałki i przesuwając w stronę mrocznych.
— To Merlin! — usłyszał w tłumie charkoczący głos Mot i zadarł głowę do góry.
Na szczycie białej wieży stał zgarbiony starzec. W lewej ręce dzierżył biały kostur, a prawą unosił wysoko. Ponad jego głową ciskały pioruny, raz za razem iskrząc i grzmiąc. Czarny dym gęstą masą opadł na mrocznych, przygniatając ich do ziemi, dławiąc trucizną i dziesiątkując potężną armię.
— Odwrót! — krzyczał rozgorączkowanym głosem Mot.— Odwrót!
Horda demonów, harpii, trolli, ogrów, wiedźm, upadłych i pozostałych mrocznych ruszyła biegiem w stronę tworzących się portali. Mot jeszcze chwilę stał, zasłonił usta i wrogo spojrzał na Merlina.
— Tym razem ci się udało — wysyczał, po czym powolnym krokiem ruszył w kierunku bramy.
c.d.n.
Klątwa Atlantydów