Klątwa Atlantydów Amfitria – Doskonała oferta
Amfitria to prastara bogini, która istniała jeszcze przed pojawieniem się aniołów. Mimo swojej potęgi, jej pozycja wciąż jest zagrożona, dlatego uknuła przebiegły plan. Nie zawsze otrzymujemy to, czego pragniemy.
Głębiański pałac królowej Amfitrii nigdy nie wydawał się Mordredowi miejscem tak ponurym i mrocznym jak dziś. Wytworne, przestrzenne i bogato zdobione prywatne komnaty królowej przerażały posła bardziej niż mroczne ściany głębiańskiego więzienia.
Wziął głęboki oddech i czekał, dyskretnie wychylając się do przodu. Była tam. Dostrzegł jej smukłą, powabną sylwetkę ukrytą za woalami utkanymi z morskich traw.
Siedziała dumnie, wepchnięta w wysokie krzesło, które przy jej drobnych kształtach wydawało się ogromne. Powieki miała przymknięte, a głowę wsparła o prawą dłoń.
Korona ciążyła jej dziś bardziej niż zwykle. W komnatach panowała dziwna, dręcząca cisza, która wywoływała mrożące dreszcze na ciele Mordreda. Amfitria wiedziała, że poseł stoi w pobliżu drzwi, zgarbiony, usiłujący bezskutecznie ukryć przed jej oczami drżenie rąk.
Nieudolnie próbował rozładować narastające w jego ciele napięcie, pocierając dłonie jedna o drugą, z nadzieją, że nerwy w końcu ustąpią. Czasem tarł nimi o brzuch. Królowa milczała.
Musiała pomyśleć, nim usłyszy od niego wieści, których nie chciała słyszeć. Co powinna zrobić? Jak zareagować? Potarła palcem po czole, podniosła leniwie powieki, wyprostowała się i westchnęła cicho.
— Miejmy to już za sobą — szepnęła do siebie, wbijając szponiaste paznokcie w podłokietniki. — Mordredzie, podejdź proszę. — Nie otwierając oczu, przywołała go sennym i lekko znudzonym głosem.
Choć starała się zachować spokój, w środku kipiała niczym budzący się ze snu wulkan, szykujący się do erupcji. Słyszała, jak człapał w jej stronę. Od dźwięku jego kroków Amfitrię rozbolała głowa; przesunęła palcem po skroni, usiłując ją rozmasować.
Zachowując kamienne oblicze, czekała.
— Pospiesz się, nie mam całego dnia — warknęła, poirytowana. Odetchnęła. Musiała być skupiona, stanowcza, ale też rozważna. Wypowiedzenie wojny Augustusowi i Mocom było bardzo ryzykowne, nawet dla niej.
— O, pani. — Skłonił się przesadnie, starając się utrzymać jej dobry nastrój, o ile kiedykolwiek taki istniał. — Przybyłem do ciebie, pani, natychmiast po przekroczeniu bram królestwa.
— Cenię twoje poświęcenie, ale przejdź do rzeczy. Jakie masz wieści od króla królów?
— Otóż, wszechpotężna Pani Głębi, jedyna córka władcy Atlantydy została wybrana.
— Co?! Jak to?! — Królowa wyskoczyła z tronu, jak oparzona. Zamiotła wściekle smoczym ogonem i zasyczała.
— Arcyksiężna jest walkirią. Przeszła już szkolenie i została pełnoprawnym herosem. — Mordred skulił się, starając się uchronić choćby twarz przed gniewem królowej. Amfitria zasyczała wściekle, a w jej oczach rozbłysła furia.
— To jakaś kpina? Niemożliwe! — Przemaszerowała przez komnatę zamaszyście, zaplatając ręce na piersi. — Władców nie obejmuje wybranie.
— Jak widać, Moce w nosie mają powinowactwa krwi i dobro królestwa — wzruszył ramionami. — Arcyksiężna, z racji swoich obowiązków, musi być ponad wszelkie prawa. Nie wolno jej też wiązać się małżeńskimi więzami z Innymi, nawet jeśli pochodzą z królewskich rodów.
— Znam prawa, głupcze! — ryknęła wściekle królowa, zamachując ogonem, niemal roztrzaskując tron. — Poślubić może człowieka albo innego herosa — dodała ciszej.
— Król Atlantydów ubolewa, ale nie może w ten sposób zawrzeć z tobą paktu. Ma jednak syna, a gdybyś miała córkę, przyjmie ją na dworze jak swoją własną.
Amfitria, aż się zagotowała. Jej jasna, jadeitowa skóra zalśniła, odbijając światło świecących kryształów. Oczy jej się zwęziły, przypominając spojrzenie węża. Chwyciła oburącz koronę zdobiącą jej skroń i cisnęła nią o granitowe posadzki. Huk pękających koralowców rozszedł się po komnacie.
— Jak ja nienawidzę tego plugastwa! — zawyła. — Dałam im zwycięstwo. Ofiarowałam swoją armię, pomoc i wiedzę generałów. Krew moich poddanych złożyłam na ołtarzu wojny, żeby mogli pysznić się swoją chwałą. I co dostałam w zamian?! Nędzne królestwo. A gdzie świątynie ku mej czci?! Gdzie strach przed moją wściekłością?!
— Pani, to niczyja wina. Herosów obejmuje prawo nieba, nie nasze – ziemian.
— Niczyja?! — Doskoczyła do niego wściekle. — To wina tych przeklętych Mocy. Ich zachłanność, by objąć świat i zagarnąć całą chwałę, jest bezdyskusyjna. — Spojrzała na niego gniewnie, widząc zmieszaną minę posła, lekko złagodniała. — Czyje świątynie zalewają ziemię? Gdzie nie spojrzysz, Stelle Chwały, Przybytki Święte, Sanktuaria. Czyje?
— Mocy Najwyższych, pani.
— A widzisz. Nie zostało nic dla nas, starych bogów. Z łaski swojej pozwolili nam żyć. Nie żyć — zaprzeczyła, demonstracyjnie unosząc rękę i mierząc palcem wskazującym w niebo — wegetować, a jeszcze mamy się cieszyć, że aż tyle nam się dostało. Podczas wojny prężyliśmy piersi dumnie i z nimi, ramię w ramię, szliśmy na bój. Walczyliśmy jak lwy, żeby oni mogli żyć w blasku chwały, a oni tak się odwdzięczają.
— Takie prawo, pani.
— Znam prawa. Te wymyślone przez tych nieudaczników i te prastare, które były jeszcze przed demonami, aniołami i całym tym grajdołkiem.
— Więc, pani, co rozkażesz?
— Zostaw mnie. Muszę pomyśleć. — Amfitria odwróciła się na pięcie, wpatrując się w złote ściany komnaty.
Mordred posłusznie skłonił się, aż do ziemi i pospiesznie opuścił komnatę. Jak najszybciej chciał znaleźć się poza wzrokiem królowej, poza zasięgiem jej potężnego gniewu. Amfitria jeszcze przez chwilę stała w zamyśleniu.
W jej umyśle rodziły się nowe plany i przymierza. Nie mogła odpuścić. Nie potrafiła przebaczyć takiej zniewagi. Nie umiała sobie wytłumaczyć, czemu tak istotne fakty z życia dworu Augustusa umknęły uszom jej szpiegów.
Czyżby ich ktoś przekupił? Augustus, a może Odyn.? Pod groźbą klątw i wykluczenia wymuszono na nich przysięgę milczenia. Nagle powietrze zgęstniało.
Wir białego dymu kołtunił się tuż przed jej oczami, wzbił się pod sufity i opadł z ogromną siłą. Amfitria przesłoniła oczy ręką. Ostry, jaskrawy blask wyrwał się z wnętrza kipieli i rozerwał powietrze z trzaskiem, niczym prześcieradło.
— Witaj, królowo Głębin — zahuczał donośny, melodyjny głos skrzydlatego.
— Malachaj?! — Spojrzała na niego z przerażeniem.
Pierwsza myśl, która błyskawicznie przemknęła przez jej umysł, brzmiała: Moce dowiedziały się o jej spiskach i przysłały swojego niszczyciela, aby ją zgładził. Zadrżała z przerażenia.
Wzrokiem odszukała trójząb, który leżał na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło go przywołać. Już wysunęła w jego stronę dłoń, gotowa na atak.
— Przybyłem z propozycją dla ciebie.
— Z propozycją? Dla mnie? — zawahała się, wciąż ukradkiem spoglądając na trójząb. Śmiercionośna broń zadrżała, jakby dawała jej znak, że jest gotowa do walki. Jednak czy zdoła go przywołać? Czy grigori okaże się szybszy? — Jak udało ci się pokonać zaklęcia i pieczęcie ochronne?
— Jestem aniołem, mam swoje sposoby. — Roześmiał się. Zawiesił na chwilę głos i wbił w nią przeszywające spojrzenie. Amfitria zadrżała. — Przybyłem w pokoju — dodał poważnym tonem.
Malachaj, dostrzegając zaskoczenie na twarzy królowej, natychmiast odczytał jej myśli i spojrzał na trójząb.
— Znam twoją moc, królowo, i nie śmiałbym stawać z tobą w szranki.
— Przysłały cię Moce?
— Przestałem im służyć, gdy zrozumiałem ich obłudę i nieprawość.
Oczy Amfitirii rozbłysły. Wyprostowała się i rozluźniła.
— Mów więc. Co to za propozycja?
c.d.n.
Klątwa Atlantydów