Klątwa Atlantydów: Ares – Wojenny Taniec pod Teotihuacan
Ares staje do epickiej bitwy pod Teotihuacan. Pokonuje potężnego smoka i stawia czoła mrocznym. Jednak ostateczne zwycięstwo zależy od innej, nieznanej mocy.
Ares w prawej dłoni trzymał roziskrzony jak ogon komety Rognar, a w lewej wadżarę, którą z wprawą obracał, tworząc między palcami pulsujące pola energii. Sunął w wojennym tańcu, niczym iskrzący anioł zemsty.
Energetyczne pola przecinały mrok jak ostrze piły, rozszarpując potężne ciała przeciwników na drobne kawałki. Złote pukle włosów połyskiwały wściekle na tle płonących stosów bitewnego pola, tworząc wokół jego głowy mroczną aureolę.
Ares prężył pierś, ściągał groźnie brwi i z okrzykiem na ustach siepał mrocznych, nieustannie pędząc do przodu, niczym złowieszczy bóg zniszczenia. Pot mieszał się z posoką i krwią, spływając strużkami po jego twarzy i zbroi.
Zmęczone mięśnie pulsowały, a adrenalina huczała w żyłach, wyciskając z jego ciała ostatnie resztki sił. Gniewnie spoglądał, wyszukując wzrokiem swoich pobratymców, gdy nagle, niczym spod ziemi, tuż przed nim wystrzelił w niebo ogromny smok.
Szafirowy, z lśniącymi w przygasłym słońcu łuskami i ogonem jak u samego Uroborosa, zakończonym w ostre, jadowite kolce. Bestia kluczyła po bezkresie nieba, zwinnie sterując swoim cielskiem.
Podbijała się ku samemu nieboskłonowi, wczepiając pazury w chmury, a następnie, pikując, cisnęła wprost w zastępy herosów niczym kometa.
Tuż przed ziemią rozwarła ogromną paszczę, a potężna fala ognia, uwolniona z jej gardzieli, niczym miotacz ognia, stapiała wszystko w grudy popiołu. Ares zmrużył dzielnie oczy, wbił mrożące spojrzenie w smoka i na chwilę wstrzymał oddech.
Uniósł wadżarę, energicznie przesuwając ją między palcami, wprawił ją w ruch. Strumienie energii otoczyły jego ciało niczym błyskawice, wydając wibrujący dźwięk, który uniósł go nad ziemię.
Jego tarcza rozbłysła jak blask umierającej gwiazdy. Ognisty wojownik stał z dumnie wypiętą piersią, unosząc wadżarę nad głową i nieustannie nią obracając.
Metalowe dzwonki zaczęły poruszać się coraz szybciej, aż w końcu zlały się w jedno połyskujące, złote koło, które wibrowało niczym bączek na jego dłoni.
Ares zamachnął się, zgiął kolana, nabrał rozmachu i z całej siły, rozbłyskując jak raca, odepchnął powstałą energię w kierunku smoka. Kula pulsującej mocy, nieustannie obracając się, sunęła z zawrotną prędkością, a następnie wystrzeliła w niebo.
Energetyczne pole, które ją otaczało, niszczyło wszystko, co napotykało na swojej drodze, tworząc w powietrzu czarny tunel. Nagle przyspieszyła, jakby uderzona magiczną różdżką i niczym pocisk wystrzeliła w stronę smoka.
Bestia nie miała szans. Zanim jej ogromne cielsko zdążyło się cofnąć, pulsująca kula energii wbiła się w jej potężny brzuch, rozrywając ją na strzępy i zmiatając z powierzchni ziemi.
Huk uderzenia wywołał potężną falę, która uniosła tuman nagrzanego do czerwoności powietrza, a następnie opadła z ogromną siłą, miażdżąc wszystko, co znajdowało się na ziemi.
Ares opadł miękko, w ostatniej chwili zasłaniając twarz ręką, gdy gorąca fala uderzyła w niego. Impuls był tak potężny, że jego ciało wyrwało się z miejsca i poszybowało w przestrzeń.
Tarcza oraz mocna jak stal zbroja wahalijska uchroniły go przed tym uderzeniem. Starał się utrzymać równowagę, gdy silny podmuch przesuwał go o kolejne kilkanaście łokci.
Stopy niemal wbiły mu się w ziemię. Nie było czasu na świętowanie. Tuż przed nim pojawiła się para trolli, a za nimi atakowała rozwrzeszczana harpia z twarzą umorusaną krwią.
Ares napiął mięśnie, gotowy do ataku. Ponownie rozejrzał się wokół. W tumanach kurzu dostrzegł ją – niczym białe ostrze Mocy, stała na wzgórzu. Jej postać jaśniała, otoczona tarczą, która osłaniała ją w całości.
Gorejąca postać o kobiecych kształtach napinała łuk, uwalniając z niego płonące strzały z zawrotną prędkością, jedna po drugiej. Grad ognistych pocisków spadał na hordy mrocznych demonów, które padały, jednocześnie stając w płomieniach.
— Diana — wyszeptał jej imię jak ochronną modlitwę, ocierając dłonią pot z czoła.
Machnął ręką, zrzucając krew demonów z broni, gdy kątem oka dostrzegł, że nagle ciało arcyksiężnej uniosło się ku niebu. Jej aura rozwarła się nad nią niczym olbrzymie, łabędzie skrzydła.
Diana uniosła ręce w górę, a snop światła przesunął się przez jej ciało i wystrzelił w otchłań zszarzałego nieba. Ares poczuł, jak potężna, czysta i zupełnie nieznana mu energia wypełnia jego ciało.
Była to siła tak ogromna, że nawet on, o tak rosłych kształtach i bogatym doświadczeniu bojowym, nie był w stanie jej ujarzmić ani zatrzymać. Jeszcze przez chwilę stawiał opór, nim moc ta przejęła nad nim kontrolę.
Stał się jedynie jej przekaźnikiem, kolejnym ogniwem, lustrem odbijającym jej promienie. Spojrzał na pole bitwy, a to, co zobaczył, całkowicie odebrało mu mowę.
Przestrzeń, spowita kłębami czarnego dymu i oparami magii, nagle rozbłysła jasnym, ostrym światłem.
Zajaśniała niczym świetlisty kamień, a oślepiająca jasność pochłonęła wszystko wokół. Gdy opadł na ziemię, a moc z niego uszła, poczuł się jak nowo narodzony.
Jego ciało zostało całkowicie uleczone z wszelkich kontuzji i ran, a zmęczenie ustąpiło. Pospiesznie odszukał wzrokiem Dianę, która wciąż stała w tym samym miejscu.
Zachwiała się. Zagryzł usta i nie bacząc na nic, pobiegł w jej stronę. Wiedział, że ta moc pochodziła od niej. To było jej zaklęcie. Nie miał pojęcia, jak jej się to udało, ale to właśnie jej energia wypełniła ich wszystkich.
Wzmocniła ich, uleczyła i obdarzyła niewyobrażalną potęgą, jakby emanowała od samych Mocy. Nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego ani nie słyszał o takim zaklęciu.
Jak to zrobiła? Nie wiedział. Wiedział tylko, że za wszelką cenę muszą ją chronić, bo tylko dzięki niej mogą wygrać tę wojnę. Dotarł do niej pierwszy, zanim zdążyli go uprzedzić Izyda czy Atria.
Pochwycił Dainę mocno w ramiona. Była lekko skołowana i osłabiona, płynęła mu przez ręce jak miękka woda. Trzymał ją mocno, tuląc do piersi.
— Diano — wyszeptał, a zanim zdążyła mu odpowiedzieć, nie wiedział, jak to się stało, ale jego usta już dotykały jej.
Jej wargi były ciepłe i słodkie niczym ambrozja. Nie opierała się. Nie potrafił określić, czy to z powodu szoku, zmęczenia, czy może czuła to samo, co on. To było całkowite szaleństwo.
— Diana?! — Ich nagły wybuch namiętności został stłumiony przez mrożące spojrzenie Izydy. — Co to ma być?! — warknęła.
Odskoczyli od siebie, jednak zbyt gwałtownie, co sprawiło, że Diana znów się zachwiała. Tym razem złapała ją Izyda. Ruda posłała mu nieufne spojrzenie. Zmieszany, odruchowo otarł pot z czoła.
— Zasłabła — wyjaśnił cicho.
— Oczywiście — syknęła na niego Izyda, a jej wzrok przeszył Dianę z przerażeniem i troską. — Jak się czujesz?
— Trochę kręci mi się w głowie, ale to jak zwykle efekt uboczny korzystania z mocy. Przejdzie mi — szepnęła, zwilżając końcem języka spierzchnięte usta, usiłując stanąć na własnych nogach.
Była silna, silniejsza, niż myślał i potężna.
— Co to było? — wydusił nagle Ares, czując, jak wciąż huczy mu w głowie. Czuł się jak na rauszu. Nie wiedział, czy to efekt pocałunku, czy tej potężnej mocy.
— To nowa moc Diany — odpowiedziała dumnie Kuszi, która wyłoniła się z kłębów dymu. Z szerokim uśmiechem otarła umorusane oblicze, po czym wdrapała się na wzniesienie.
Rozejrzeli się. Okolicę otoczyła kojąca cisza. Tumany czarnego dymu, rozrywane przez ciepły, południowy wiatr, unosiły się ku niebu, odsłaniając ogromną połać spalonej ziemi.
Wokół, właściwie wszędzie, leżały usypane grudy popiołów, a między nimi przechadzali się oszołomieni wybrańcy. Po mrocznej armii nie pozostało nic, jakby zniknęła, wyparowała.
— Gdzie są mroczni? Uciekli? — zastanawiał się na głos Ares, uważnie rozglądając się wokół.
Patrolował okolicę, szukając choćby śladu, który mógłby wskazywać na pozostałości po bramach. Czegokolwiek, co pomogłoby mu zrozumieć, co właściwie się tu wydarzyło.
— Zostali unicestwieni — powiedziała dumnie Kuszi, spoglądając na Aresa. Mężczyzna wciąż nie rozumiał. Odetchnęła głęboko i ponownie wyjaśniła: — Diana ma taki dar. Rozbudza nasze tarcze, a my działamy jak wadżara. Nasza moc spala ich na popiół.
— Jak to?
— To chyba ma coś wspólnego z księgą i moją mocą strażnika — wydusiła z siebie. Jej twarz była blada jak pergamin, a usta spierzchnięte, jednak mimo to wyglądała jak anioł, otoczona blaskiem tarczy.
— Ale księga jest w Akademii…— wbił w nią bystre spojrzenie.
— Tak, ale, jak widać, działa na nas nawet z oddali — dumnie oświadczyła Izyda, obejmując mocniej Dianę. — Mieszkańcy Teotihuacan mogą dziś spać spokojnie.
— Oni tak, ale właśnie usłyszałam, że Mohendżo-Daro zostało zatrute. Nikt nie przeżył — wyszeptała łamanym głosem Kuszi.
— Mochendż – Daro? — powtórzyła mechanicznie Diana. — Tam miał być mój brat.
Spojrzała na nich, zamknęła oczy i zemdlała. Ares złapał ją w ostatniej chwili, nim upadła.
c.d.n.
Klątwa Atlantydów